W Waszyngtonie toczy się właśnie publiczna debata w sprawie zmian w przepisach ruchu drogowego, które mają ułatwić realizację planu Vision Zero, który w tym mieście działa od roku. Jednym z pomysłów jest karanie mandatem rowerzystów, którzy w czasie jazdy słuchają muzyki ze słuchawkami na uszach. Co ciekawe branżowy serwis CityLab… skrytykował ten pomysł.
Vision Zero to zbiorcza nazwa szeregu działań, które podejmują miasta, a czasem całe kraje, które mają doprowadzić do sytuacji, w której w ciągu roku nikt nie zginie w wyniku wypadku komunikacyjnego. W zeszłym roku w Warszyngtonie w wypadkach zginęło 28 osób. – To o 28 za dużo – mówiła niedawno burmistrz amerykańskiej stolicy Muriel Browser, choć w ciągu ostatniej dekady średnia w jej mieście spadła o połowę.
Wśród zmian, które właśnie podlegają konsultacjom społecznym (i często są proponowane przez samych mieszkańców), a mają pomóc w osiągnięciu wspomnianego celu znalazły się takie jak podniesienie kar za parkowanie na drogach rowerowych czy przekraczanie prędkości, ale też karanie większymi mandatami (w każdym przypadku chodzi o 50 dol. za wykroczenie) rowerzystów – za pisanie smsów podczas jazdy, „holowanie się” za samochodem, czy właśnie jazda ze słuchawkami na uszach.
Dziennikarka CityLab Kriston Caps zgadza się z opiniami części waszyngtońskich rowerzystów, że ta ostatnia zmiana, byłaby niesprawiedliwa i nieskuteczna jeśli chodzi o poprawę bezpieczeństwa na ulicach.
Co słychać?Opinia wydaje się dość kontrowersyjna, bo trudno nie zauważyć, że rowerzysta ze słuchawkami na uszach słyszy mniej, niż ten bez nich. Można się zastanawiać, czy za to karać, czy nie. Caps próbuje jednak udowodnić, że wcale nie zmniejsza to bezpieczeństwa na ulicach.
Po pierwsze wskazuje, że taki zakaz byłby niesprawiedliwy, bo nikt nie zakazuje kierowcom samochodów słuchać radia, ani rozmawiać przez telefon, z włączonym trybem głośnomówiącym lub ze słuchawką zawieszoną na uchu, co przecież też rozprasza. Po drugie przypomina ciekawy test, który kilka lat temu
przeprowadzili dziennikarze australijskiego magazynu rowerowego „Ride On”. Zmierzyli poziom hałasu jaki dociera do rowerzysty z różnymi typami słuchawek na uszach i do kierowcy w aucie. Okazało się że rowerzysta ze zwykłymi słuchawkami, w których muzyka gra ze średnią głośnością i tak słyszy więcej z tego co się dookoła niego dzieje niż kierowca w samochodzie nawet gdy ma wyłączone radio. Dzieje się tak dlatego, że auta są dość mocno dźwiękoszczelne.
Dziennikarka CityLab boi się też, co już jest lokalną, amerykańską obawą, że przepis uderzy w mniejszości. Przytacza dane, z których wynika, że ok. 90 proc. osób karanych za przechodzenie przez jezdnię w niedozwolonym miejscu to Afroamerykanie.
Klakson to nie wszystkoTrudno nie dostrzec istotnej luki w argumentacji, choć sam test zrobiony przez „Ride On”, na który powołuje się CityLab, przynosi bardzo ciekawe wyniki. Warto choćby wspomnieć, że pomiary (przeprowadzono je na St Kilda Road w Melbourne) wykazały że nawet korzystając ze słuchawek które wsadza się do wnętrza ucha i tak słyszy się więcej, niż siedząc w aucie z włączonym radiem, a słuchawki z muzyką na „rozsądnym” poziomie pozwalają słyszeć sygnały ostrzegawcze innych uczestników ruchu.
Tyle tylko, że nie wystarczy, żeby rowerzysta słyszał klaksony albo dzwonki rowerowe. Każdy kto jeździ na rowerze po mieście wie jak ważne jest słuchanie szumu opon na jezdni. Dla rowerzysty bez lusterka wstecznego, to czasem jedyna informacja o tym, co się dzieje za nim. Trudno też porównywać ryzyko na jakie wystawia samego siebie rowerzysta decydując się na słuchanie muzyki zamiast ruchu ulicznego, a kierowca, który włącza radio (osobnym pytaniem jest, rzecz jasna, czy przepisy powinny za podjęcie takiego ryzyka – względem siebie – karać, czy nie).
Warto podkreślić, że dziennikarze „Ride On” ze swoich pomiarów nie wysuwali daleko idących wniosków, po prostu stwierdzili, co słychać. Dopiero amerykańscy komentatorzy na tej podstawie uznali, że pedałowanie ze słuchawkami jest co najmniej na tyle bezpieczne, że nie należy za to karać.