Zapewne nad pytaniem zadanym w tytule nigdy się nie zastanawialiście, bo traktujecie za coś oczywistego, że dla pieszych jest zebra, a reszta jezdni – dla samochodów. Tyle, że nie zawsze tak było, nie wszędzie na świecie za „wtargnięcie” na jezdnię dostaje się mandat, a wreszcie, to wcale nie tacy niesubordynowani piesi giną pod kołami samochodów.
Według prof. Petera Dawsona, historyka z Uniwersytetu Wirginia i autora książki „Fighting Traffic – The Dawn of the Motor Age in the American City”, wszystko zaczęło się w grudniu 1913 r. w Syracuse. Lokalny dom towarowy zatrudnił w celach reklamowych aktora przebranego za św. Mikołaja, który stał na ulicy z megafonem i krzyczał na pieszych, którzy przechodzili przez jezdnię nie po przejściu. Nazywał ich „jaywalkers”, co jest używanym do dziś anglosaskim terminem na określenie osoby przecinającej ulicę w niedozwolony sposób. Nie ma jednomyślności skąd się wzięło to słowo, ale „jay” to na amerykańskim Środkowym Zachodzie slangowe, pogardliwe określenie, które można przetłumaczyć jako „wieśniak”. „Jaywalkers” byli osobami, które przyjechały do wielkiego miasta i są tak oczarowane światłami i wszystkim co się dzieje dookoła, że nie patrzą gdzie idą.
Pogardliwe określenie było wstępem. Drugim etapem procesu była petycja złożona w 1923 r. do władz miasta Cincinnati i podpisana przez 42 tys. osób (!), które domagały się wprowadzenia ograniczenia prędkości dla aut do 25 mil/h. Wniosek przepadł, ale lokalne firmy samochodowe postanowiły zatrudnić chłopców do rozdawania ulotek osobom, które przechodziły nieprawidłowo przez jezdnię. Cel był taki, żeby w powszechnym odczuciu zrzucić odpowiedzialność za wypadki między samochodami a pieszymi na tych drugich.
Norton wskazuje, że był to dopiero początek szeroko zakrojonej kampanii uruchomionej przez przemysł samochodowy, na którą składały się współpraca z lokalnymi gazetami, a także bezpłatne kursy bezpiecznego zachowania na drodze prowadzone w szkołach. To szybko przyniosło efekt. Większość amerykańskich miast przyjęła przepisy o karaniu mandatami za przechodzenie przez jezdnię na przełomie lat 20. i 30.
W Singapurze też przechodząWarto pamiętać, że Stany Zjednoczone czy Polska, czyli kraje, gdzie tego rodzaju wykroczenie kończy się mandatem, stosują podejście, którego gdzie indziej często nie ma. Serwis BBC News Magazine wskazuje, że takie zachowanie w Wielkiej Brytanii nie jest wykroczeniem, podobnie w innych miejscach na świecie, gdzie w ogóle nie ma stosownych przepisów (wymieniono dla przykładu Kair i Kalkutę), a piesi w praktyce muszą „wtargnąć” na ulicę, żeby w ogóle przejść. Nawet tam, gdzie przepisy są bardzo restrykcyjne, np. w Singapurze, gdzie grozi za to areszt i tysiącdolarowy mandat, są często łamane.
Co więcej, dane nie potwierdzają, że karanie przynosi efekt w postaci bezpieczeństwa. W Wielkiej Brytanii odsetek pieszych, którzy giną pod kołami samochodów to 0,736 na 100 tys. mieszkańców. Z kolei w USA ten wskaźnik sięga 1,422 czyli dwukrotnie więcej. Seattle, które było swego czasu znane z bardzo ostrej polityki wobec „pieszych piratów” (od momentu wprowadzenia mandatów do lat 80. wystawiono ich w tym mieście ok. 500 tys.), w 1988 r. zmieniło politykę, bo w przygotowanym specjalnie w tym celu raporcie wskazano, że grupy najbardziej narażone na śmierć pod kołami aut to osoby starsze, dzieci i pijani. Akurat „jaywalkers” przeważnie przekraczają jezdnię o wiele uważniej niż zwykle i rozglądają się we wszystkie strony.
Pieszy intruz?W Polsce na razie pieszy wciąż jest traktowany z pewną nieufnością w pobliżu przejścia, natomiast poza nimi jak niebezpieczny
intruz, którego trzeba oznaczyć odblaskami, a nie dać mu jakieś prawa. Zamiast
rozważenia rezygnacji np. z karania przechodzenia na czerwonym świetle, co w wielu sytuacjach nie ma sensu,
bo przecież nikt nie rzuca się dobrowolnie pod koła nadjeżdżającego samochodu, pomysły urzędników raczej zmierzają w przeciwnym kierunku. A zmiana przepisów polegająca na wymuszeniu zatrzymania się samochodów, jeśli pieszy czeka przed przejściem, nie może dojść do skutku.
Podejście takie jak w Warszawie, która kilka miesięcy temu
ogłosiła politykę zbieżną z zasadami tzw. Vision Zero, jest rzadkie. Częściej słychać o narzekaniach na policjantów, którzy „polują” na pieszych, by ukarać ich mandatami, co tłumaczone jest bezpieczeństwem. Za oceanem jest podobnie. Gdy jakiś czas temu policja w Los Angeles ogłosiła kampanię przeciwko osobom przekraczającym jezdnie w niedozwolonym miejscu, spotkała się z krytyką. „Uwielbiam patrzeć z okien mieszkania, jak ludzie dostają mandaty na rogu Piątej i Broadwayu, tymczasem sam nie mogę dojść do własnego samochodu bez zaczepki ze strony dilerów, którzy chcą mi sprzedać narkotyki” – napisała jedna z mieszkanek miasta.