Nasze miasta rozrastają się w niesamowitym tempie. Wola w zeszłym roku obchodziła swoje 100-lecie przyłączenia do Warszawy. Od tego czasu powierzchnia stolicy wzrosła ponad czterokrotnie, podobnie jak liczba mieszkańców których dziś według różnych szacunków mieszka tam ok. 2 milionów. Jednocześnie na jedną osobę przypada ok. 0,6 samochodu co stawia miasto w czołówce europejskich metropolii jeżeli chodzi o ilość aut na 1000 osób. Niby wszyscy to widzimy, dlaczego więc niektórym tak trudno zaakceptować oczywiste fakty?
Do napisania tego felietonu skłonił mnie komentarz pod zdjęciem
na profilu Piesza Wola. Na zdjęciu widzimy ładny plac na warszawskim Muranowie, położony w sposób nieoczywisty w ukrytej przestrzeni pomiędzy kamienicami. Plac mógłby być centrum lokalnej aktywności, miejscem spotkań, placem zabaw, boiskiem lub czymkolwiek innym, został jednak zwykłym parkingiem. Niby historia stara jak świat, kierowcy parkują, a miejscy aktywiści się oburzają. Ale wracając do komentarza. Pojawił się w nim zarzut, że autor zdjęcia nie zna lokalnych realiów, a na Muranowie w tym rejonie „brakuje ok. 50 miejsc parkingowych”. I temu słowu „brak” chciałbym teraz chwilkę poświęcić.
Słownik Języka Polskiego wskazuje na dwa podstawowe znaczenia słowa „brak”. Pierwsze to „fakt nieistnienia czegoś”, a drugie występuje w momencie gdy wyrażamy własną opinię np.: „Brak mi tu czegoś”. Okazuje się, że oba te użycia słowa „brak” doskonale pasują do kwestii parkingów w Warszawie. W centrum miasta, a takim już niewątpliwie jest Muranów, po prostu nie istnieje więcej miejsc parkingowych. Nie ma ich i nie będzie, chyba że zaczniemy wycinać drzewa, wyburzać domy albo kopać pod nimi wielopiętrowe parkingi. Oczywiście rozumiem, że może być komuś przykro z tego powodu i może mu tych miejsc parkingowych brakować. Ale co można zrobić gdy się nie ma na coś wpływu? Najlepiej się z tym pogodzić.
Chciałbym więc zaapelować do wszystkich kierowców, zaakceptujcie fakt że więcej miejsc parkingowych w centrach wielkich miast już nie będzie. A nawet jeżeli ktoś postanowi je zbudować np. w formie wspomnianych podziemnych parkingów (notabene wspominają o takiej opcji właśnie władze Warszawy), to nie będzie to miejsce na dowolną posiadaną przez Was ilość samochodów tylko najwyżej na jeden. Nie będzie to też czekające na Was miejsce w dowolnym punkcie miasta w którym akurat postanowicie się zatrzymać tylko najwyżej blisko domu. Niestety, jeżeli 12 metrów przestrzeni, np. mieszkania, kosztuje w centrum jakieś 120 tys. zł, to nie możecie oczekiwać że inne 12 metrów, na których chcecie akurat zaparkować, będzie na Was zawsze czekać gdziekolwiek się wybierzecie. I to za darmo, bo przecież 3 zł za godzinę to rozbój w biały dzień. Musicie się z tym pogodzić. Nie macie innego wyjścia.
Co jeszcze można w takiej sytuacji zrobić? Dla niektórych może to zabrzmieć jak herezja, ale … zrezygnować lub przynajmniej ograniczyć używanie samochodu. Transport publiczny, parkingi P+R na obrzeżach, rower i własne nogi. Tylko takie mamy opcje. I piszę to nie tylko jako zwolennik komunikacji miejskiej, ale także jako kierowca często poruszający się po mieście prywatnym autem.