Felietonistka „Washington Post” Emily Badger porównała zakorkowanie w miastach do choroby, a olbrzymią dostępność miejsc do parkowania do jej przyczyny. Na wzór raka płuc i palenia papierosów. Choć, co zaskakujące, nie ma badań wprost wskazujących na związek jednego z drugim, to powyższe porównanie jest niezwykle trafne.
Związek między liczbą samochodów na ulicach a liczbą dostępnych miejsc parkingowych wydaje się oczywisty. Nie tylko taki, że im więcej w mieście samochodów, tym więcej miejsc parkingowych domagają się mieszkańcy. Również na odwrót. Łatwa dostępność miejsca do parkowania wpływa na wzrost liczby samochodów. W jednym z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Pennsylwanii stwierdzono, że osoby dojeżdżające do pracy w centrum Nowego Jorku z osiedla Jackson Heights w Queens dużo chętniej korzystały z własnego samochodu niż pracownicy mieszkający na, będącym obiektem porównania, Park Slope na Brooklynie. Szereg cech sugerowałby raczej większe „usamochodowienie” Brooklynu – wyższe dochody mieszkańców, odsetek posiadaczy samochodów, czas dojazdu, czy dostęp do transportu publicznego. Tyle że w Jackson Heights jest dużo więcej darmowych miejsc parkingowych.
Dowodu nie ma, jest mocny związekAle to badanie jeszcze nie wskazuje na związek przyczynowo–skutkowy, a jedynie na korelację dwóch zjawisk. Podobnie jak inne (pod kierownictwem Chrisa McCahilla z University of Connecticut),
przytaczane przez „Washington Post”, w którym, korzystając z archiwalnych zdjęć lotniczych, porównano powierzchnię miejsc parkingowych i udział samochodu w dojazdach do pracy w latach sześćdziesiątych, osiemdziesiątych i obecnie. Wzięto pod uwagę dziewięć amerykańskich miast średniej wielkości (m.in. Albany, Berkeley czy Silver Spring). Choć miasta różnią się między sobą jeśli chodzi o przyzwyczajenia samochodowe mieszkańców, to wspólnym zjawiskiem był wzrost w ciągu kilkudziesięciu lat i liczby miejsc parkingowych i osób korzystających w dojazdach do pracy z samochodu. Średnio liczba parkingów na stu mieszkańców zwiększyła się w tym czasie z ok. 20 do ok. 50, a odsetek podróży samochodem z ok. 60 proc. do ok. 83 proc.
Według felietonistki, gdyby sprawie przyjrzał się np. epidemiolog, stwierdziłby silny związek między zmianami w środowisku, a niekorzystnym zjawiskiem. Żeby uznać jednak łatwość parkowania za przyczynę wzrostu ruchu samochodowego, zapytałby o następstwo zdarzeń (w końcu najpierw ludzie palą jak smoki a dopiero potem chorują na choroby płuc). W tym przypadku należałoby stwierdzić, czy oba zjawiska nie występują jednocześnie, albo najpierw ludzie masowo kupowali samochody, a potem zwiększano powierzchnię parkingów. Z analizy miast amerykańskich wynika jednak że liczba parkingów rosła głównie między latami 60–tymi a 80–tymi, a liczba samochodów przyrastała głównie w ostatnich dekadach.
Epidemia ma przyczynyTo nie wszystko. Epidemiolog zapytałby, czy choroba się wzmaga gdy częściej występuje przyczyna. Kto zapali papierosa raz czy dwa, raczej na raka nie zachoruje. Zachorują ci, którzy palą regularnie. W badaniu McCahilla wyszło, że tam, gdzie liczba parkingów osiągnie 5–6 miejsc na ok. 100 m2 powierzchni biurowej, samochodami jeżdżą niemal wszyscy.
Jeszcze ciekawsze wnioski wynikają z kolejnego badania, tym razem przeprowadzonego na UCLA przez Donalda Shoupa. Los Angeles jest zresztą „wdzięcznym” tematem badań, bo nie przypadkiem jest uznawane za miasto wyjątkowo rozkochane w samochodach (przed kilkoma laty sprawdzono tam, że 98 proc. podróży samochodem w tym mieście zaczyna się i kończy na bezpłatnym miejscu parkingowym). Shoup zaryzykował tezę, że większa ilość miejsc parkingowych nie tylko wprost prowadzi do zatłoczenia na ulicach, ale dodatkowo skłania kierowców do krążenia w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Służewiec najlepiej bezparkingowy?W USA problem parkingów nieco się różni od polskiego, bo tam głównym powodem takiej ilości miejsc są tzw. minima parkingowe. W większości miast przepisy zobowiązują dewelopera do wyznaczenia określonej ilości miejsc parkingowych dla każdego nowego budynku. Kampania przeciw tym przepisom trwa w USA, ale też w Kanadzie.
Film promocyjny przeciw miejscom parkingowym w Ottawie niedawno opisywaliśmy.W Polsce takiego wymogu nie ma, ale podobne pomysły zaczynają się pojawiać. Np. w czasie
niedawnej debaty w dzielnicy biurowej na warszawskim Służewcu (tzw. „Mordorze”), która jest najbardziej skrajnym przykładem miasta dla samochodów. Służewiec to zagłębie biurowców, gdzie mieszka raptem kilka tysięcy ludzi, za to blisko sto tysięcy pracuje. Od poniedziałku do piątku chodniki i trawniki są zastawione samochodami. Warszawscy urzędnicy widzą rozwiązanie np. w udostępnieniu podziemnych parkingów, które dziś często nie są wykorzystywane, z powodu wysokich opłat jakich żądają zarządcy budynków. Na debacie pojawiły się też pomysły, by nowe budynki miały obowiązek budowania podziemnych parkingów.
Tyle tylko, że takie rozwiązanie może mieć skutek odwrotny do zamierzonego. Kierowcy tym chętniej przyjadą samochodem na Służewiec im łatwiejszy będą mieli dostęp do taniego miejsca parkingowego. Przeniesiemy nad Wisłę zjawisko zza oceanu.
Może się więc okazać, że zamiast zapobiegać kolejnym zachorowaniom na raka płuc, pacjenci i osoby z grupy ryzyka dostaną prezent w postaci dodatkowych paczek papierosów. A gdy pojawi się kaszel może być za późno.