Madryckie metro będzie przez najbliższe tygodnie zachęcać pasażerów, by po wyjściu z pociągu zrobili zakupy w Carrefour. Zarobi na tym miliony euro. Biorąc pod uwagę jak na świecie transport publiczny wykorzystuje pieniądze od sponsorów, warszawskie metro jest daleko w lesie.
Do końca października pasażerowie korzystający z mobilnej aplikacji z mapą madryckiego metra (pobrało ją już ok. 1,2 mln osób), najdą na niej, poza stacjami i rozkładem, również ok. sto oznaczonych Carrefourów, z informacjami jak dostać się ze stacji do najbliższego sklepu. To jeden z pomysłów jak wykorzystać coraz częstszą na świecie tendencję, by łączyć usługi transportowe z handlowymi. Gra jest warta świeczki. W zeszłym roku madryckie metro dzięki kontraktom reklamowym zarobiło ponad 11 mln euro.
Metro w Warszawie zarabia na reklamach w tradycyjny sposób, choć poza billboardami na stacjach i monitorami w wagonach, zdarzają się też bardziej pomysłowe sposoby. Przez kilka miesięcy na stacji Centrum można było zrobić wirtualne zakupy. Na ścianach wymalowano produkty z kodami, które po zeskanowaniu smartfonem trafiały do koszyka, a firma Frisco.pl – operator wirtualnego sklepu – dostarczała je o wskazanej godzinie pod wskazany adres. Również schematy linii metra, które można znaleźć w wagonach kilka lat temu byłe upstrzone symbolami KredytBanku. Można powiedzieć, że była to analogowa wersja pomysłu madryckiego.
Stacja VodafoneRzecz w tym, że w stolicy Hiszpanii przewoźnik w znacznie większym stopniu niż, póki co, w Warszawie, chce zarabiać na przestrzeni miejskiej. Co powoduje protesty tych, którzy twierdzą, że przestrzeni publicznej spieniężać nie należy.
Latem zeszłego roku
stacja Puerta del Sol zmieniła nazwę na „Vodafone Sol”. Stosowna modyfikacja dotyczyła oznaczeń w przestrzeni publicznej. Przez trzy lata jedna z linii metra nazywa się oficjalnie „Linia 2 Vodafone”. Ta nazwa jest używana na mapach, planach i w oznaczeniach. Brytyjski operator komórkowy płaci za tę formę reklamy – ponoć niezwykle skuteczną – 3 mln euro. Pieniądze metro zarabiało też m.in. na udostępnienie Coca–Coli miejsca na stacjach na reklamowe instalacje i rozdanie pasażerom 125 tys. papierowych planów metra z zaznaczonymi wypożyczalniami samochodów Bluemove.
Madryt nie jest jedyny. Londyńskie znaki „No Smoking” przez kilka lat były wykorzystywane jako reklama jednego z producenta gumy do życia pozwalającej zerwać z paleniem. W metrze w Tokio bramki biletowe przerobiono tak, by przypominały wielkie butelki z napojami oraz iPhone’y.
W transporcie jak w sporcie?Część z Was pewnie zapyta: „W czym problem?”, skoro firma chce zapłacić, a przewoźnik być może korzystając z tych pieniędzy zmodernizuje infrastrukturę, albo nie podwyższy cen biletów. Po pierwsze, nie ma tu prostej zależności, choć w przypadku metra w Madrycie podkreśla się, że istotnie w zeszłym roku podwyżek cen biletów nie było. Po drugie rozwój tego rodzaju reklamy powoduje, że korporacyjne marki coraz bardziej zawłaszczają przestrzeń publiczną.
Miasta stają przed dylematami, znanymi choćby ze świata sportu, którym komercjalizacja postępuje od lat. Duże protesty kilka lat temu wzbudziło sprzedanie nazwy stadionu Legii firmie Pepsi. Dziś w mediach powszechnie wspomina się, że warszawski klub gra mecze nie na Stadionie Wojska Polskiego, czy stadionie im. Marszałka Piłsudskiego (historyczne nazwy), ale na Pepsi Arenie. Warszawski klub jest bardzo zadowolony, bo zarabia na tym ok. 6 mln zł rocznie (czyli połowę kosztów utrzymania obiektu). Część kibiców, mocniej przywiązanych do tradycji, pewnie cieszy się mniej.
Do kogo należy nazwa stacji metra, czy autobusowego przystanku? Warto się nad tym zastanowić zanim moda na komercyjne nazwy dotrze nad Wisłę, tym bardziej, że nazewnictwo niektórych stacji II linii metra wzbudzało jakiś czas temu duże emocje. Bo jeśli uznamy, że nie ma problemu by dorzucić nazwę jakiejś firmy do nazwy stacji metra, co powstrzyma nas by np. zmienić na pół roku nazwę Ronda De Gaulle’a? W końcu nazwie stacji metra bliżej do nazwy placu, niż do nazwy stadionu.