Żywiołowa rozbudowa miast, o której kształcie decydują dziś często osiedlający się nowi mieszkańcy, a nie organy administracji, to dla branży transportowej olbrzymie wyzwanie. Duże problemy towarzyszą bowiem równie dużym możliwościom. Ale zbyt często mamy zwyczaj dostrzegać tylko te pierwsze – i domagać się przywilejów, na które nie może liczyć nikt inny – pisze w felietonie dziennikarz serwisu Transport–publiczny.pl Kasper Fiszer.
Choć postulaty planistów – by skłaniać ludzi do zamieszkania tam, gdzie przewidziano już transport publiczny – są zrozumiałe, a do tego podpierają je realne problemy, np. związane z obsługą przedmieść czy korkami na drogach wjazdowych do aglomeracji, proponowane przez nich rozwiązanie jest pójściem na skróty. Coraz częściej nie próbuje się bowiem wyjść naprzeciw potrzebom klientów, a zmieniać te potrzeby – wozić ludzi nie z miejsc, w których chcą mieszkać, do miejsc, w których chcą pracować, a z miejsc, w którym wyznaczymy im mieszkania, do tych, w których wskażemy strefy pracy.
Tymczasem wożenie ludzi nawet z najbardziej oddalonych przedmieść do centrów może być niezłym biznesem. Nawet jeśli zabudowa jest gdzieś luźna, można by próbować zarobić wożąc ludzi mniejszymi pojazdami, jak dzieje się to w wielu krajach świata, do których rzadko sięgają oczy skupionych jedynie na zachodnioeuropejskich wzorcach.
Wszystko to dałoby się, gdyby nie już istniejące przeregulowanie życia publicznego. Uruchamianiu linii na przedmieścia nie sprzyjają wysokie koszty pracy w dużej mierze wynikające z obciążeń podatkowych oraz wysoka akcyza paliwowa i spore koszty zezwoleń niezależne od skali działalności. Choć przewóz kilkunastu ludzi jednym pojazdem jest oczywiście bardziej ekonomiczny niż kilkanaście samochodów wiozących po jednym kierowcy, rozwój takich połączeń hamowany jest relatywnie dużym obciążeniem państwa przypadającym na jednego pasażera.
Cały felieton
przeczytasz tutaj.