Zaparkowane samochody, porzucone rowery, nieporzucone rowery, skutery, psie kupy, miejskie rzeźby, ławki, znaki mówiące kierowcom to, co i tak wiedzą, wreszcie zieleń miejska. To wszystko znajduje się na chodnikach. Gdzie miejsce dla pieszych?
Powyższe przeszkody na swojej codziennej, porannej drodze wyliczył
w niedawnym felietonie dla „Guardiana” dziennikarz Stuart Jeffries. Dodał, że zieleń lubi, więc ta ostatnia mu nie przeszkadza. Cała reszta doprowadziło go jednak do nieprzyjemnej konstatacji, że nie tylko w miastach, ale konkretnie na chodnikach, miejsca dla pieszych jest coraz mniej. I bardzo mu się to nie podoba, choć jak przyznaje, nie wiadomo jak z tym walczyć.
Problemy Jeffriesa nie pojawiły się wczoraj, ale od niedawna mocno przybrały na sile. Psy i samochody są w miastach od dawna, ale tych drugich pojawia się coraz więcej, co świetnie znamy z pejzaży polskich miast. Natomiast eksplozja rowerów to zjawisko stosunkowo świeże. Europejskie i amerykańskie miasta mniej więcej od dwóch lat zmagają się z bezstacyjnymi rowerami, które można porzucić gdziekolwiek i czasem całkowicie blokują one możliwość przejścia.
Niedługo czeka to też Warszawę. Dziennikarz porównuje takie rowery i carsharingowe samochody, które działają na podobnej zasadzie i też są dodatkowym elementem w miejskiej przestrzeni. Jednak gdy zostawimy auto w niedozwolonym miejscu, np. na środku chodnika, to potem trzeba będzie zapłacić mandat. W przypadku rowerów takich obostrzeń nie ma.
Nawet jeśli rowery bezstacyjne uznać za największe zagrożenie dla przestrzeni chodnikowej, nie można zapominać, że stacje tradycyjnych rowerów publicznych też nie stoją na jezdni, ale głównie na chodnikach. Nawet biorąc pod uwagę, że są stawiane zgodnie z planem i jako takie porządkują przestrzeń, to jednak dodatkowy „mebel” w porównaniu z sytuacją sprzed kilku lat.
Na zachodzie rowery, w Polsce wciąż autaJeffries załamałby ręce jeszcze bardziej, gdyby przyjechał do Polski. Gdy przed rokiem na zaproszenie warszawskiego ratusza
do polskiej stolicy przyjechali urzędnicy zajmujący się przestrzenią miejską z kilku innych miast Europy, największe negatywne wrażenie zrobił na nich chaos parkingowy. Nie mogli uwierzyć, że w Polsce można w praktyce dowolnie parkować na chodniku.
Przepisy wprowadzone jeszcze w latach 80–tych pozwalają na to, ale nakazują zostawić pieszym co najmniej 1,5 metra wolnej przestrzeni. To nie jest dużo dla dwóch osób idących obok siebie, co nie ma zresztą większego znaczenia, bo nad Wisłą to martwy przepis. Sytuacja, w której trzeba się przeciskać między maską zaparkowanego samochodu, a ścianą budynku, nie należy do rzadkości. A z roku na rok jest coraz gorzej, bo aut przybywa. W Warszawie to już rekordowe ponad 900 pojazdów na tysiąc mieszkańców.
Piesi zawładną ulicami?Być może w niedalekiej przyszłości efekt zawłaszczania przestrzeni dla pieszych będzie miał niespodziewane konsekwencje. Jeffries przytacza opinie ekonomisty Davida Begga, byłego doradcy rządu ds. zintegrowanego transportu, który w zeszłym roku przewidywał, że do 2030 r. średnia prędkość ruchu ulicznego w Londynie spadnie z dzisiejszych 8,4 mil na godzinę do ok. 6 mil na godzinę (czyli ok. 9,5 km/h). A potem będzie się dalej zmniejszać do momentu gdy osiągnie prędkość spacerującego człowieka.
W niedalekim czasie może się wiec okazać, że aby szybciej znaleźć się u celu mieszkańcy miast znów będą to robić na piechotę, czasem przeciskając się między stojącymi w korku samochodami. Dziś to nielegalne, ale gdy niebezpieczeństwo przejechania przez unieruchomione auto spadnie, kto wie?